Takie tam refleksje mamy

Są takie dni, kiedy świadomość tego, co nas spotkało, co spotkało Anię a przede wszystkim tego co nas jeszcze czeka, przytłacza, ciąży jak kamień, nie pozwala myśleć konstruktywnie, niemal boli fizycznie, a rzeczywistość tocząca się za oknem (tak nie lubię wtedy wychodzić do ludzi) jeszcze pogarsza sytuację. A tu jeszcze nie ma psa czy kota, który by pomruczał, popatrzył mądrze, ale to właściwie już szczegół, choć jak wiadomo diabeł tkwi w szczegółach i to czasami one przepełniają czarę goryczy. Są takie chwile a nawet dni, kiedy wydaje mi się, że będą trwały wiecznie i nie ma ratunku. Na szczęście mijają, a ogromną zasługę w ich przepędzaniu ma mój Złoty Mąż i nasze Złote Dziecko. I tak przeplatają się ze sobą te dobre i gorsze momenty. Kiedy są te jasne, jestem niemal przekonana, że te ciemne nie wrócą, a kiedy znów wracają, jestem pewna, że to one nigdy nie miną, że jestem skazana na walkę z wiatrakami, z którymi nigdy nie wygram. Ale tak naprawdę liczy się tu i teraz i to jest najważniejsze, żeby nie przegapić tego dobrego, co obecnie nam jest dane. Tego staram się trzymać. Aktualnie jesteśmy na fali:). Jest dobrze. Ania chwilowo nie choruje, odpukać w niemalowane, zdarzają się lepsze noce, pięknie gaworzy i sięga do słów, które potrafi wymówić, ba używa ich adekwatnie do sytuacji. Nigdy nie przestanę się tym cieszyć. Każde słowo to euforia dla naszych uszu. Nie dzieje się nic, co zagraża jej życiu. Nie można się nie uśmiechać patrząc jak się śmieję. Czasem jednak nie potrafię się nie smucić jak widzę, jaką trudność sprawia Ani każdy krok. Ciężko pogodzić się z myślą, że któregoś dnia Ania przestanie chodzić, ale przecież to chyba nie jest warunek sine qau non, żeby iść przez życie szczęśliwie, a my już o to się zatroszczymy, żeby i wtedy było barwnie i wesoło. Przypadkiem przeczytałam pewien wpis, który na swoim blogu zamieściła mama dziewczynki chorej na zespół Retta. Trochę w temacie. Lubię tam zaglądać. A zdjęcie archiwalne jak widać. 9 miesięcy.