Znowu Kraków



Tak wiec znowu jedziemy do Prokocimia – tym razem na rozmowę i pobieranie krwi do dalszych badań. Jak wszystko pójdzie dobrze, Ania będzie miała pełne mapowanie genomu poprzez jakiś grant w Stanach.  Nie wymaga to na szczęście wycieczki za ocean, krew pobrana i wstępnie obrobiona tutaj leci do Stanów na właściwe badania.  Ania nie lubi pobierania krwi, bardzo nie lubi i bardzo dobrze wie, co będzie się działo, gdy Pani w białym kitlu ogląda żyły, aby wybrać tę najlepszą do wkłucia. Najpierw  czekaliśmy w gabinecie u Pana Profesora (pilotującego te badania i zajmującego  się komórkami macierzystymi – trochę więc i naszą nadzieją) gdzie Ania jak zwykle zabrała się za brojenie, malowanie i karmienie zgromadzonych.  Brojenie polega m.in. na Ani ulubionych pajączkach, którymi oburącz obłazi zaatakowane ofiary – dostało się więc i Mariuszowi, który nas wprowadził i poznał z Profesorem jak i samemu Profesorowi, który dzielnie się bronił kontratakując wielkim pajączkiem – jak wspólnie uznaliśmy chyba ptasznikiem. Wczoraj pomagał nam też przy pobieraniu Pan Doktor współpracujący z Panem Profesorem. Pamiętam jak Pan Doktor mówił, że od rodziców to może i po pół litra pobrać, ale od Ani to chętnie nie tak wiele – trzeba było 2 cztero mililitrowe fiolki od Ani i po 3 od nas. Po co od nas – jeśli dobrze rozumiem nikt nie ma „wzorcowego DNA” więc u Ani wyjdą jakieś zmiany, te zmiany mogą być znane, połączone z jakąś chorobą lub nieznane i wtedy trzeba zobaczyć jak to u nas wyglądało. Zaczęliśmy od Ani aby nie bała się na zapas, wystarczająco dużo przeżyć zapewnia jej samo kłucie mimo ewidentnej świetnej wprawy Pani, która tę krew pobierała. Za dużo tego kłucia, normalnie Ania szybko zapomina tym razem długo trzeba było ją uspokajać i nawet gęś (gęś robi sssss i łaskocze pod pachami) ani pajączki nie za bardzo pomagały.
Szybko więc opuściliśmy szpital i poszliśmy wspólnie z Mariuszem na obiad do tajnej włoskiej restauracji – perfekcyjny wybór. Zaryzykowaliśmy polecaną zupę rybną i to był strzał w 10 wyobraźcie sobie, że Ani bardzo odpowiadał wyrazisty smak tej zupy, w której pływały kawałki łososia mule i co tam jeszcze.  Swoją drogą, trzeba Wam wiedzieć, że do tej wizyty w szpitalu musieliśmy przygotować tłumaczenia medycznej dokumentacji Ani – do posłania wraz z krwią do Stanów. Zaczęliśmy od telefonów do zaprzyjaźnionych Anglistek (jak zwykle trzeba to był zrobić na już) łańcuszek chyba 7 osób skierował nas w końcu do kogoś, kto z jednej strony podjął się wykonać tłumaczenia części(!) dokumentacji, z drugiej nazwisko gwarantowało rzetelność roboty, drugą część posłaliśmy do tłumaczenia przez zaprzyjaźnione biuro tłumaczeń. Na wszelki wypadek jeszcze dokumentację po tłumaczeniu posłaliśmy do konsultacji zaprzyjaźnionej lekarce biegle władającej angielskim. Swoją drogą piękne jest zaangażowanie osób proszonych o pomoc i to zaangażowanie czasem przekazywane dalej do przyjaciół przyjaciół itd. I za tę pomoc szczególne podziękowania dla Elizusa, Magdy i Tusi.
Została nam ostatnia przyjemność wieczoru – wizyta u Lenych, czyli u „dzieci”. „Dzieci” to u Ani jedno ze słów kluczy – jest bardzo towarzyska a wiadomo najlepsze jest towarzystwo w odpowiednim wieku. Tu 2 śliczne dziewczynki 5-o letnia Natalia i 2 letnia Iza. Ania natychmiast dorwała się do kącika zabaw nie chciała wyjść na kawę i ciastko, Edith i Leszek wiedzieli co robić i wynieśli z kącika wielką dziecinną kuchnię na środek pokoju. Tak więc spokojnie mogliśmy zabrać się za kawę i pogaduchy a 3 dziewuszki co chwilę donosiły jakąś zupę, jajko, hamburgera czy co-tam do zjedzenia i popicia. Lekki konflikt o to, kto ma rysować zaraz został zażegnany dodatkowym papierem a potem już zgodnie dziewczyny siedziały na 1-ym stopniu schodów jedząc lody. Gdy już mieliśmy się zbierać jeszcze Natalia zaprowadziła Anię do pokoju dziecinnego – kolejnego sezamu zabawek, no cóż bez fortelu wyjść się stamtąd nie dało.  A jeszcze na odchodnym Ania dostała prezent – zestaw do zabawy ciastoliną, który zapewnił jej rozrywkę przez pierwsze pół godziny powrotu do domu, potem senność wzięła górę. Zresztą musiała być strasznie padnięta, bo po dojechaniu do domu położyliśmy ją do łóżka i po prostu poszła dalej spać. Za to w nocy chyba pierwszy raz w życiu dosłownie jadła przez sen – nie „śniła, że jadła” tylko rzeczywiście jadła w półśnie.